Kupili czteroletniego golfa. Zapłacili cło, zarejestrowali i ubezpieczyli. Gdy ukradziono im samochód spod bloku, ubezpieczyciel odmówił wypłaty AC. Twierdzi, że dokumenty kupna zostały sfałszowane.
Volkswagen golf to jedno z najczęściej kradzionych aut w Polsce, więc tylko głupcy go nie ubezpieczają.
Izabela i Mirosław Mazurowie z Zielonej Góry wykupili polisę w Link4. Spali spokojnie. Aż do dziś. Ubezpieczyciel odmawia wypłaty odszkodowania za skradzione im auto. Bo? Uważa, że małżeństwo nigdy nie było jego właścicielem.
Wszystko legalne, jak w książce
Mazurowie patrzą na zdjęcia z wakacji. Stoją przy czarnym golfie. - Mamy dwa niemieckie briefy (czyli karty pojazdu, dokumenty wymagane do zarejestrowania pojazdu w Polsce), widniejemy jako właściciele w dowodzie rejestracyjnym, karcie pojazdu, zapłaciliśmy cło, zarejestrowaliśmy golfa w Polsce, polisa jest na nasze nazwisko - wylicza Izabela Mazur. - I co? Link4 twierdzi, że to nigdy nie był nasz samochód. To się pytam: na co wydałam 5,5 tys. euro?!
Dwa lata temu Mazurowie wypatrzyli w sieci golfa. Metalik z 2008 r., na liczniku miał 160 km. Auto stało u dilera 20 km od Zielonej Góry. - Było zadbane, przyjechało z Niemiec - opowiada Izabela. Z dilerem umówili się w Sulechowie.
Na policji upewnili się, że wóz nie był kradziony. Podpisali umowę. - Handlarz tłumaczył, że zawiera ją w imieniu niemieckiej spółki, która pozbywa się auta - mówi Izabela. Małżeństwo zapłaciło cło, opłatę środowiskową, w końcu zarejestrowało auto w urzędzie komunikacji, na koniec pojazd ubezpieczyło. - Wszystko było legalne jak w książce - zapewniają Mazurowie.
W marcu golf zniknął spod bloku w centrum Zielonej Góry. Mazurowie zgłosili kradzież na policji. Sprawę komenda umorzyła - nie było świadków. Mazurowie z kompletem dokumentów poszli do ubezpieczyciela. AC wykupili w pakiecie. Zapłacili ok. 2 tys. zł za rok z góry.
Link4 przychylny nie był. Zaczął wyliczać: brakuje umowy kupna z niemieckim właścicielem, nie ma deklaracji zrzeczenia się praw do pojazdu na rzecz ubezpieczyciela. - Grali na zwłokę. Nie zamierzali wypłacić odszkodowania. Wynajęli detektywa i szukali na nas haków - twierdzi Izabela.
Umowa sfałszowana, ale ubezpieczenie można sprzedać
Na początku maja ubezpieczyciel oficjalnie informuje, że nie wypłaci odszkodowania.
- Uzasadnienie: umowa, która została zawarta między mną, mężem, oraz firmą Admissio GmbH, nie jest dokumentem potwierdzającym przeniesienie praw własności pojazdu na rzecz ubezpieczonego. Bo? Firma nie zajmuje się kupnem i sprzedażą pojazdów. A skoro nie, to nie mogła nam auta sprzedać. Ubezpieczeniem nie są objęte szkody, które powstały w pojeździe własności innej osoby niż ubezpieczony - czyta Mirosław Mazur. - Po ponad 1,5 roku dowiadujemy się, że nie jesteśmy jego właścicielami.
Sebastian Kordel, adwokat z Zielonej Góry: - To, że firma nie zajmuje się zawodowo kupnem i sprzedażą samochodów, nie przesądza o ważności umowy nabycia samochodu. Nie można odmówić wypłaty odszkodowania. Małżeństwo odwołało się od decyzji ubezpieczyciela i przesłało przedsądowe wezwanie do zapłaty.
Firma sprawę Mazurów skierowała na policję. Zasugerowała fałszerstwo dokumentów.
- Skontaktowaliśmy się ze sprzedawcą z Niemiec. Przedstawiliśmy mu umowę sprzedaży, którą otrzymaliśmy od poszkodowanego. Firma zapewnia, że nie podpisywała umowy. Mamy to na piśmie - tłumaczy Marek Baran, menedżer w Link4.
Mówi, że nie wynajęli detektywa. Firma zatrudnia emerytowaną policjantkę. To ona uznała, że z umową jest coś nie tak. - Została sporządzona tym samym charakterem pisma, który widnieje w miejscu "podpis nabywcy" - tłumaczy Baran. Link4 złożył także wniosek o cofnięcie decyzji o rejestracji pojazdu w zielonogórskim wydziale komunikacji.
Mazurowie zapewniają: - Nikt niczego nie podrabiał. Handlarz dał nam gotową umowę. Dane sprzedającego zgadzały się z danymi z niemieckiego pisma. Do głowy nam nie przyszło, że ktoś podrobił podpis Niemca - mówi Izabela Mazur. - Okolica spokojna, żadna dziupla samochodowa, sprzedający normalny człowiek, a auto nie jest kradzione - tłumaczą.
Chcieli wezwać handlarza na świadka. Ale jego telefon milczy. W dodatku nie pamiętają drogi do osady, gdzie kupili auto.
Ale dziwią się, dlaczego ubezpieczyciel zawarł z nimi umowę. - Nie mogli wtedy zweryfikować danych? - pyta małżeństwo.
Link4: - Przecież to obowiązek klienta sprawdzać historię sprowadzanego pojazdu. Ma dopełnić wszelkich starań, aby wykluczyć możliwość wejścia w posiadanie pojazdu z naruszeniem przepisów prawa - tłumaczy Baran i przyznaje, że w przypadku kradzieży aut sprowadzonych z zagranicy, gdzie poszkodowany jest pierwszym właścicielem w Polsce, ubezpieczyciel weryfikuje autentyczność każdej takiej umowy.
- Firma ubezpieczeniowa staje się właścicielem prawa do pojazdu i w przypadku jego odnalezienia będzie wprowadzać go do obiegu prawnego. Musi być umowa - tłumaczy Baran.
Czyj jest czarny golf ?
Adwokat Kordel przyznaje, że polskie i niemieckie prawo regulujące sprzedaż samochodów mocno się różnią. W Niemczech wystarczy przekazać dwa zaświadczenia, by dostać komplet kluczyków. - Niemcy unikają zbędnych formalności. Nie podpisują umów - tłumaczy adwokat. Przyznaje, że polscy handlarze często to wykorzystują. Sprowadzają auto do Polski i podsuwają pod nos trefne umowy. Żeby nie płacić podatku za pośrednictwo. - Tak sprzedawanych jest nawet 80 proc. aut sprowadzanych z Niemiec. Nie oznacza to jednak, że ci, którzy je kupili, nie są ich właścicielami. Odszkodowanie się należy. Odmówić można tylko w przypadku, gdy szkoda została wyrządzona przez klienta umyślnie lub wskutek rażącego niedbalstwa. A przecież Mazurowie kradzieży nie zlecili ani nie zgubili kluczyków.
Do kogo w takim razie należał czarny golf? - Nie wiemy. Ale nie do Mazurów - twierdzi Baran z Link4.
Mazurowie: - Wyliczyliśmy, że na prawników i założenie sprawy wydamy 5 tys. zł. Trzeba będzie opłacić jeszcze biegłego grafologa. Sprawa zakończy się najwcześniej za dwa, trzy lata. Ubezpieczycielowi opłaca się ciągać ludzi po sądach. Nie każdemu starczy sił i pieniędzy, żeby udowadniać, że się jednak to auto legalnie kupiło - mówią.
Zakładka